wtorek, 18 marca 2014

Kreatywne szaleństwa z ZOLO - konkurs!




     Dzisiaj chcę się z Wami podzielić moim nowym odkryciem, które totalnie, totalnie mnie zachwyciło. Mianowicie... zapraszam do świata ZOLO Creations! To zakręcona kraina, w której rządzi tylko nieskrępowana dziecięca wyobraźnia :D




(PS... A na koniec postu - konkurs z jubee.com.pl, dystrybutorem ZOLO w Polsce :D ) 

niedziela, 16 marca 2014

Pierwsza taka akcja wyjazdowa

   Ależ to była szybka akcja ;) Ledwie opadł kurz po Dniu Kobiet, kiermaszu, warsztatach i tym podobnych aktywnościach wymagających czasu i zaangażowania, okazało się, że zbieramy się na kolejne wydarzenie. I nie byłoby w tym nic dziwnego i w zasadzie stresującego, gdyby nie fakt, że czekała nas podróż do Warszawy na Grand Bazar w Domu Towarowym braci Jabłkowskich. Wizja, że wszystkie uszytki trzeba upchnąć w jednym aucie, jeszcze na pół z Trombiszonami Ani z MamaDesign,wydawała nam się przerażająca. Do tego duży wieszak na kółkach, półeczki, kartoniki, miliony niezbędnych bibelotów... Niewykonalne!
Poza tym w momencie, kiedy okazało się, że jedziemy, właśnie zakończyłyśmy wyprzedaż ;) Trzy dni przed wyjazdem zostałyśmy więc niemal bez uszytków. Zaczęłyśmy dość histerycznie podchodzić do tematu, szyjąc na potęgę. No bo jak to tak w stolicy bez przygotowania? Kosztowało nas to wiele potu, krwi i łez, ale udało się! W sobotę, zgodnie z planem, o 4 rano  wyruszyłyśmy na pierwszą wyjazdową akcję kiermaszową. A że na ja na przykład skończyłam szyć dopiero o 2, zdążyłam w zasadzie wziąć tylko prysznic, spakować kilka rzeczy i musiałam wychodzić. Trochę chyba przesadziłam w temacie szycia, tym bardziej, że połowy nowych rzeczy nie zabrałam. Około północy zdałam sobie sprawę, że napowaniem kominów w środku nocy ściagnę na siebie gniew sąsiadów i najpewniej zostanę bezdomna. Przyznaję, że byłam bliska rozpaczy. Ale chyba jednak zbyt zmęczona, żeby przesadnie długo nad tym faktem ubolewać ;) 
Po wszystkim możemy powiedzieć, że wyjazd to był naprawdę strzał w dziesiątkę. Poznałyśmy wiele nowych, pełnych pasji osób. Miałyśmy okazję zacieśnić więzi z naprawdę dużymi i rozpoznawalnymi markami.  Dowiedziałyśmy się sporo cennych rzeczy i jesteśmy ogromnie wdzięczne, że możemy korzystać z doświadczenia kolegów z branży. To strasznie miłe, że mimo konkurencji, jaką dla siebie jednak stanowimy, istnieje handel wymienny informacjami. Rozwiałyśmy naprawdę sporo wątpliwości, które nas trawiły od pewnego czasu. 
I jeszcze jedno. Nie wytrzymałabym, gdybym nie powiedziała, że objadłam się za wszystkie czasy. Piętro niżej odbywał się kiermasz żywności ekologicznej. Jakie rarytasy można tam było kupić! Maślane croissanty, ręcznie robione makaroniki, chlebki miętowe, wszelkiego rodzaju placki, świeżo wyciskane najróżniejsze soki, humus, a nawet robaki ;) Przyznaję uczciwie, że schodziłam tam co chwilę, pod pretekstem rozmienienia pieniędzy. 
Ale największą niespodzianką i przyjemnością i tak były odwiedziny naszych czytelników!  Tak jak obiecywałyśmy, wymienialiśmy ploty, zabrakło tylko kawy i ciasteczek, ale następnym razem będą na pewno. Bo do Warszawy wracamy 30 marca, tym razem na targi MiszMasz w Blue City;)) Połknęłyśmy bakcyla i mamy nadzieję wyjeżdżać coraz częściej. Dawajcie nam koneicznie znać, jak usłyszycie o jakimś fajnym wydarzeniu handmade'owym w swoim mieście. Prawdopodobnie skorzystamy z zaproszenia ;)



piątek, 14 marca 2014

Nowy członek BamBamowej rodziny... BamBam KOCYK!




     Ledwo skończył się jeden kiermasz, załamałyśmy się ilością towaru, który "mamy na stanie". Tak to jest, że na kiermasze szykujemy się jak szalone, szyjąc nagle zawrotne ilóści, a potem rozpaczamy, że nie mamy gdzie tego pochować ;) Zrobiłyśmy małą wyprzedaż, która w większości odbyła się "za zamkniętymi drzwiami"  - i niemalże wyczyściłyśmy się ze wszystkiego. I zonk... w środę zgadałyśmy się z naszą koleżanką Anią (z MAMAdesign - od trombiszonów), że pojedziemy razem na GRAND BAZAR w ... Warszawie! Przeżywamy to trochę jak mrówka okres, bo to nasz pierwszy wyjazd poza Trójmiasto. Załamujemy ręce - tym razem nad brakiem towaru - i stresujemy się koszmarnie. Na tym bazarze będą takie firmy jak RISK.made in warsaw, jak moje ukochane Zombie Dash, jak Kids on the moon i wiele, wiele innych... takie firmy - perełki, które osobiście szaleńczo uwielbiam! I w tym wszystkim - my :D

Od środy rzuciłyśmy dosłownie wszystko i szyjemy tylko "na kiermasz" i powoli ZNOWU jest tego dużo ;) Już jutro będziecie mogli kupić :D Zapraszamy - do Domu Towarowego Braci Jabłkowskich przy ul. Brackiej 25 (róg Chmielnej) w Warszawie :D Będą kocyki, poduszki, metki, kominy, apaszki, czapki, spodnie, bluzy, bambamy i jeszcze cośśśśśśśśśśśśśśśś tylko dla dziewczynek :D :D :D CZAD! Musicie to zobaczyć!


wtorek, 11 marca 2014

Dzień (boskich) Kobiet przy maszynie!



     Dzień Kobiet, Dzień Kobiet, niech każdy się dowie... Taka melodyjka gra nam w duszy na myśl o 8 marca :D Nie wypierajcie się! Co roku nieco odkurzamy to święto, nagle wyczekujemy kwiatów podarowanych znienacka, czekoladek wystających spod poduszki i w jesteśmy cholernie zawiedzione, jak nie dostaniemy od jakiegokolwiek mężczyzny chociaż marnego tulipanka. Po prostu mamy ochotę na jeden dzień przestać być takimi ultra-perfekcyjnymi we wszystkim, zatrzymać się i w nagrodę za całoroczny wysiłek - opływać w laury, leżeć i pachnieć. Cóż, bo się, oczywiście należy...
Niestety. Dziecku i tak trzeba przebrać pieluchę, starszak zjadłby naleśniki sporządzone wyłącznie przez mamę, a mąż nie może znaleźć swojej skarpetki od pary. Życie... dzień jak codzień. Znacie to?

Dlatego w tym roku postanowiłyśmy zrobić coś zupełnie odmiennego. Szalonego wręcz :D Porwałyśmy się na zorganizowanie całodziennych warsztatów na imprezie portalu www.zszafywziete.pl z okazji Święta Kobiet właśnie! W mega obleganym miejscu - w Centrum Gemini w Gdyni :)




piątek, 7 marca 2014

Bardzo poważnie... o byciu środkowym bratem. I o pewnym leniwcu, co uleczy zbolałe serduszko



     Posiadanie trójki dzieci ma ogromne plusy. Właściwie dla mnie nie ma żadnych minusów. I mówię to z pełnym przekonaniem! Wiadomo, że bywają dni, kiedy miałabym ich po prostu ochotę wystrzelić w kosmos, a dwutygodniowe wakacje bez dzieci wydawały mi się ósmym cudem świata.. a jednak za nic nie wymieniłabym trójki na dwójkę, albo na jedno dziecko. Never. Mam poczucie idealnej pełni.

Trójka - tworzy grupę. Grupę zjednoczoną przeciw rodzicom i wspierającą siebie nawzajem. Czasami to okropne, bo nie mogę ich ujarzmić np w trakcie posiłku, jak dostaną głupawki. Na nic moje nerwowe pokrzykiwania, wystarczy, że spojrzą na siebie i znowu wybuchają śmiechem... Tak samo często, jak się bawią razem, tak samo często się kłócą. Ich wrzaski rodem z piekła mieszają się z odgłosem syreny, gdy któryś zaczyna wyć (moje dzieci bardzo rzadko płaczą, niestety!). A z drugiej strony...
Nie ma piękniejszego widoku, jak ten, gdy Filip czyta książkę Felkowi, jak ten, gdy Maksio z Filipem układają klocki. Jak ten, gdy razem kąpią się w basenie, szalejąc i chichrając się do rozpuku. Albo gdy grają w piłkę, lub w memo... Mogłabym tak patrzeć na nich godzinami - i duma mnie rozpiera.

Ale nie o tym ma być dzisiejszy post.

Troje dzieci to ogromne wyzwanie. Wcale nie dlatego, że trudno jest je ujarzmić. Nakarmić, ubrać, rozsądzić, zająć, wpiąć w foteliki, uśpić. Z tym nie mam żadnego problemu, chłopcy są już niemal samowystarczalni, zajmują się sobą. Ale jest jedna sprawa... z którą, mam wrażenie, zawodzę na całej linii. Od lat. Mój największy wyrzut sumienia.

Maksio.

Maksio jest synkiem "środkowym". Tylko półtora roku młodszym od Filipa i aż o trzy lata starszym od Felka. Jak Maksio się rodził, Filip był w najgorszym (dla mnie ;) ) okresie życia, kiedy nie umiał się jeszcze z nami porozumieć, a wiele chciał. Wszędzie właził i siał spustoszenie. Trzeba go było non stop pilnować, pouczać, a także - wszystkiego uczyć (jako pierwsze dziecko - Filip musiał być niemal książkowo: karmiony, przewijany, usypiany, a nawet rozrywki typu czytanie, uczenie wierszyków, codziennie, jak w totalitarnym reżimie itp, itd... potem mi już przeszło, na szczęście). Maksio był super grzeczny, pogodny, mało wymagający, godził się na wszystko. I troszkę go zaniechałam, eufemistycznie mówiąc... oczywiście, szybciej niż brat chłonął wszystko, pięknie sam jadł, angażował się szybko w zabawy, motorycznie rozwijał się niesamowicie szybko (miał raptem 3,5 miesiąca, jak zaczął czworakować - nie przesadzam, mam dowody ;) ). Rozwijał się samoistnie, "przy Filipie". Oczywiście, przy dwójce nie miałam już czasu planować dnia z zegarkiem w ręku i sporo chaosu wdarło się w naszą uporządkowaną dotychczas rzeczywistość, ale dużo też nowych spraw się pojawiało, wiadomo, jak to w życiu. KRótko mówiąc: decydowanie muszę powiedzieć - poświęciłam Maksiowi DUŻO mniej czasu niż Filipowi.

Gdy urodził się Felek, Maks miał trzy lata. Obaj z Filipem cudownie zareagowali na brata, nie byli zazdrośni nawet przez moment. I znowu, przez to, że oni się nie domagali wiele ode mnie - skupiłam się na tym najmłodszym. Wstyd się przyznać, ale pamiętam sytuacje, gdy przychodzili i ciągnęli mnie do grania w gry, a ja mówiłam "nie, bo teraz muszę Felka nakarmić / przewinąć / uśpić", albo "nie, bo Felek płacze", "bawcie się sami, w końcu macie siebie nawzajem do zabawy". Wstyd. Przyzwyczaiłam ich szybko do tego, że mama się z nimi nie bawi, organizuje wyjścia, spacery, ale w domu jest tylko dla domu i dla Felka. I po raz pierwszy zobaczyłam jak zły odnosi to skutek...
Filip zaczął mieć problemy z zachowaniem w przedszkolu, a Maks ciągle marudził, narzekał, bardzo dużo płakał, wymuszając na nas różne rzeczy. Okropność, doprowadzało mnie to do szału, ale niestety nie od razu zauważyłam, skąd to się wzięło.. dopiero po jakimś czasie, po kolejnej przegadanej z mężem nocy doszłam do wniosku, że to nasza wina. Za mało uwagi im poświęcamy. Maksiowi szczególnie. Filip ciągle chwalony, bo starszy, naprawdę mega mądry, szybko łapie "w lot", a Felek najsłodszy, najmniejszy, a zobacz, jak chodzi już, a zobacz, jak śpiewa...
A Maksio - samopas trochę... bo nie miał jak dorównać starszemu bratu, i nie miał jak zniżyć się do Felka.

Dramat, ryczę jak to piszę, bo to 100% prawdy. Uświadomiłam to sobie wtedy, poczyniliśmy z mężem zdecydowane kroki i po jakimś czasie znowu sytuacja wróciła do normy. A raczej - było lepiej. Zapisaliśmy chłopaków na piłkę (zajęcia SOCATOTS), gdzie chodziliśmy razem z nimi - bez Felka, umówiliśmy się, że co najmniej raz w miesiącu wychodzimy gdzieś sami, np ja z Maksiem, D z Filipem. Na zmianę, żeby im pokazać, że nie zawsze wszystko razem, że oni, jako rodzeństwo, nie są zespolonym tworem, ale że każdy z nich osobno jest dla nas najważniejszy na świecie.
I udało się. Filipowi jak ręką odjął zniknęły problemy z agresją (złe słowo - ale miał jakieś głupie zachowania w przedszkolu), a Maksio znowu wyglądał na szczęśliwego i zadowolonego.

W międzyczasie... Felek urósł, poszedł do żłobka, ja założyłam bloga... i znowu zniknęłam. Tym razem czuję, że zostawiłam niejako samopas całą trójkę już. Wsiąkłam w nowe obowiązki - szycie traktuję tak samo poważnie jak blogowanie, nawiązywanie kontaktów, itp, itd - i naprawdę robię to kosztem dzieci. Staram się wychodzić z nimi, ale zimą pogoda nie sprzyja, a w domu zawsze milion rzeczy do zrobienia... Oczywiście, znowu zdałam sobie z tego sprawę .... za późno. Kolejny raz.

Niedawno zauważyliśmy z mężem, że Maksio znowu ma swój "trudny okres". Często płacze, tuli się, budzi się w nocy z płaczem. Mówi, że boi się czarownic, potworów, no ok, taki wiek, wyobraźnia hula... ale... czuję, po prostu czuję i serce mi pęka, że Maksio czuje się znowu opuszczony przeze mnie. Chociaż niby pamiętam o tym, żeby na równo ich chwalić, każdego za coś innego, w swojej dziedzinie, żeby każdy był w czymś najlepszy. Maksio już trzeci rok chodzi na piłkę, nie jest mistrzem, a nawet ciężko mu idzie ;) bo zbyt roztrzepany jest, ale widząc, jaką ma radość z tego, nie odebrałabym mu tego za nic. Maksio pięknie rysuje, ma śliczny głos - naprawdę, dużo ładniejszy od Filipa. Świetnie idzie mu na basenie! A jednak, mimo naszego "wzmacniania" znowu płacze, obraża się, szantażuje, wymusza, drażni (zwracając na siebie uwagę)...
Chociaż mówię im sto razy dziennie, jak ich kocham, codziennie daję tysiąc buziaków każdemu, na dzień dobry, dobranoc, na miły dzień... chociaż jakbym była w stanie, podarowałabym im każdą gwiazdkę z nieba! To jednak to znowu za mało...

Dlatego mam znowu zadanie: postanawiam od zaraz zakończyć z laptopem między 17 a 20. KONIEC, choćby się waliło i paliło. Codziennie PRZYNAJMNIEJ jedna gra lub jedna przeczytana książka, albo jedna wspólna zabawa w rysowanie, malowanie. I nie ma opcji innej, proszę mnie kopać w d... jak będę w tych godzinach na fb :P Taka dygresja ;)

Wracając do tematu.. Trudno jest być środkowym bratem... zawsze na przegranej pozycji. I jeszcze trudniej jest być mądrym rodzicem. Takim, który ma oczy i uszy na wszystko otwarte... Módlmy się, by ten Ktoś u góry nie poskąpił mi wrażliwości, wytrwałości, cierpliwości i tej matczynej intuicji, która pozwala zażegnać wszystkie kryzysy - zawczasu, zanim dojdzie do dramatu. Zdusić iskrę, zanim wybuchnie pożar. Uleczyć zbolałe serduszko, zanim całkiem pęknie - i zamknie się w sobie...


--------------------

Zupełnie nie chciałam aż tak się rozpisać, ale cóż, już się chyba przyzwyczailiście! BTW - cudowne komentarze pod wczorajszym postem - wszystkim obiecujemy uprawiać wolną amerykankę w dalszym ciągu. Chyba zresztą nie umiemy inaczej ;) Miło, że chcecie to czytać :)

Chcę wam koniecznie pokazać, jaki pomysł zrodził się mi w głowie, gdy Maksio po raz kolejny przyszedł z płaczem, że boi się czarownicy. Wczoraj wieczorem się zrodził, a dzisiaj, przy pomocy Filipa, narysowaliśmy go i uszyliśmy. A w mojej głowie natychmiast powstał "boski projekt" i podekscytowana byłam do głębi, aż spać nie mogłam - zawsze po tym poznaję, że to będzie dobre ;)

Projekt małego leniwca. Leniuszka. Maksia często tak nazywamy, bo to leniuch nie z tej ziemi. Proszony o posprzątanie pokoju ogląda się na Filipa, samemu przez piętnaście minut miętoląc klocek lego. Jeden. Chodząc w kółko po pokoju i przestawiając pudełka na zabawki, tak o 3cm ;) Albo nagle ma swój napad czułości i chodzi z ulubionym misiem. "Nie mogę sprzątać, bo muszę go przytulać, mamo!"
Zatem Leniwiec. Chciałam, żeby możliwie przypominał tego prawdziwego, a jednocześnie był wesoły i bardzo kochany. Na pocieszkę i do kochania. Wymyśliłam, że musi mieć uśmiechniętą buzię, długie łapy i długie nogi, żeby objąć swojego Nosiciela. I zapięłam je na rzepy. Mój Maksio od teraz może mieć przyjaciela, który zawsze z nim będzie - i nawet nie będzie musiał go ze sobą nosić!

Spotkaliśmy go w parku przy przedszkolu, dzisiaj, gdy odbierałam dzieci :)










Od razu się Maksia uczepił :D







Można skakać, nie trzymając Leniwca!


A chłopakom, coby też mieli coś uszytego przez mamę - uszyłam czapki wiosenne, pozostając w temacie "czapek z uszami" :) Filipowi, oczywiście, z rogami ;)




A Felkowi... Wstyd się przyznać, inspirowałam się... SIMBĄ. Nie żyrafą ;))) I totalnie mi nie wyszło, dzieciaki od razu uznały, że to żyrafa i koniec... ech ;)






























To ostatnie zdjęcie, mamo! 


Tak z tyłu wygląda zapięcie Leniwca :)


Czy jeszcze jakiś leniwiec na drzewie mieszka?





Leniuszka można też zapiąć jak plecak, na krzyż z przodu :))






 Felek się dorwał na chwilę :)




 Też się zakochał..










A tu wiosna :) W pełni!




 Nawet biedronka się ocknęła!



     Kurczę, cieszę się z tego Leniwca.. mam nadzieję, że spełni swoje zadanie. Jako przyjaciel, pocieszka i zabawka, która jest zawsze ze swoim właścicielem i nie krępuje ruchów. A sobie, jak mantrę muszę powtarzać - zakaz komputera, zakaz komputera, więcej uwagi... Trzymajcie kciuki, by się udało. I to nie na chwilę, ale już na zawsze. Najważniejsze moje zadanie w końcu to wychować synków tak, by byli pewni siebie, ufali drugiemu człowiekowi. Żeby byli szczęśliwi, uśmiechnięci, żeby czego jak czego - ale mogli być pewni mojego zainteresowania i bezkompromisowej miłości, w każdej sekundzie. By w chwili zwątpienia wiedzieli, że nie jest tak źle, bo jest ktoś, kto kocha mnie mimo wszystko, za wszystko... I by za trzydzieści lat, gdy będą mieli swoje dzieci, wiedzieli to samo co ja teraz - że nie ma na świecie nic ważniejszego, niż wychować szczęśliwe i dobre dzieci...


~ PaT

niedziela, 2 marca 2014

Kieleckie niespodzianki / targi "Czas dziecka"



    Ostatnie kilka dni spędziłam z mężem w Kielcach. Niejednokrotnie już tam byliśmy - rokrocznie organizowane są tam targi "Czas dziecka" - ale pierwszy raz nie byliśmy na chwilę, przejazdem, a zostaliśmy trzy dni. Byłam wielce zaskoczona... mega pozytywnie :) To miasto jest fantastyczne!